Wizja przeszłości, obraz jutra?
Luźny tekst o historii (i nie tylko) sieciowego fandomu SW w Polsce. Odbiór u czytelników okazał się być na tyle pozytywny, że poproszono mnie o kolejne follow-upy.
Po przeczytaniu rozważań Gantorisa o 'polskim fandomie GW' ogólnie i w sieci (patrz pierwszy numer 'Z gwiazd'), doznałem nagłego ataku wspomnień i refleksji nad tym, jak to ongiś bywało. Jako że wspomnienia wtedy tylko są dopełnione, kiedy można się nimi z kimś podzielić, postanowiłem zarezerwować sobie chwilę czasu, wyciągnąć datapad i naskrobać parę zdań. A więc oto i one.
Dawno, dawno temu, w odległej galaktyce, kiedy łączyłem się z Siecią przez modem o oszałamiającej przepustowości 14400 b/s - sprowadzany ze Stanów i zasilany przez ręcznej roboty transformator ukryty w pudełku po pompce akwariowej - istniejące w Polsce strony WWW poświęcone Gwiezdnym wojnom można było policzyć na palcach jednej ręki typowego humanoida. Leżały sobie one (strony, nie palce) przeważnie na kontach uczelnianych, zawierały trochę tekstu lub statsów RPG i prowadzone były zwykle po angielsku, przez ludzi mających styczność z tzw. Wielkim Światem. Powoli tworzył się wtedy 'Emperor's Hammer', oficjalnej strony GW nie było jeszcze nawet w najbardziej dalekosiężnych planach Imperatora czy LFL, a u nas nikt nawet nie śnił o domenach w rodzaju 'gwiezdne-wojny.pl', 'starwars.prv.pl' czy podobnych - typowy adres miał piętnaście centymetrów długości i tyldę oraz przynajmniej kilka ukośników w środku. To był czas pierwszych nieśmiałych prób cywilizowania Dzikiego Zachodu, Odległych Rubieży i Nieznanych Terytoriów, jakimi był Internet. Śmiałkowie z Polski - można by tu zamieścić ich listę i nie była by ona specjalnie długa, ale na szczęście nie martyrologia jest celem tego tekstu - widywali się czasem na zagranicznych listach dyskusyjnych, ale generalnie pędzili swój sieciowy żywot w samotności własnych kont e-mail.
Czas mijał... Pewnego pięknego zimowego dnia AD 1996, na scenę wkroczył Polbox, pierwsza polska firma oferująca darmowy hosting stron WWW. Już wkrótce pojawili się wśród fanów GW pionierzy gotowi wykorzystać tę możliwość, a 29 kwietnia 1997 roku (data niemal-że-historyczna) na Polboxie zawiązano Sojusz Rebeliantów - pierwszą organizację mającą na celu zrzeszanie fanów i twórców polskich stron o Gwiezdnych wojnach. Dzięki Sojuszowi - oraz oczywiście kanałowi IRC #starwars-pl - udało się nawiązać pierwszy kontakt między reprezentantami różnych grupek z całej Polski. Już wkrótce rozgorzały w sieci gwałtowne dyskusje na rozmaite interesujące fanów tematy.
O Nowej Republice mało kto wtedy słyszał, Sithowie w zasadzie nie istnieli w świadomości przeciętnego fana, Imperator był przeważnie martwy... Główna polaryzacja środowiska przebiegała więc oczywiście na linii Imperium-Rebelia. Były dyskusje o tym, czy Gwiazda Śmierci była laserem górniczym, czy 'to wszystko jest imperialną/rebeliancką propagandą', było też umawianie się na wspólne spotkania i wytykanie sobie nawzajem błędów na stronach. Jak widać, część z tych tematów przetrwała bez większych zmian do dzisiaj. Co należy wymienić jako szczególnie ciekawe i dzisiaj raczej rzadko spotykane, to fakt, że wymiana listów odbywała się na zasadzie 'reply to all'. Czyli każdy słał po prostu listy do wszystkich znanych sobie fanów z książki adresowej - nie było to może zbyt wygodne, ale jak się nie ma co się lubi... i tak dalej. Sama wykonalność takiej metody korespondencji chyba najdobitniej świadczy o rozmiarach ówczesnego 'fandomu' GW.
W międzyczasie Sojusz Rebeliantów zmienił nazwę na Sojusz Star Wars - było nas już tylu i o tak różnych poglądach, że nazwa wymagała aktualizacji. Pod koniec '97 roku dzięki znajomościom w TP S.A. mieliśmy już własną, 'sojuszniczą' listę dyskusyjną, na którą przeniosły się rozmowy. Formuła była jednak nieco ograniczająca - skoro do Sojuszu należeli tylko autorzy stron WWW, co zrobić z resztą fanów? Jak dać im także dostęp do dyskusji na forum? Odpowiedź była prosta - lista ogólnopolska, dla wszystkich. I taka lista powstała: starwars.pl (dla znajomych - SWPL) ruszyła na przełomie 1997 i 98 roku i działa z powodzeniem po dziś dzień.
Równocześnie w maju 1998 roku przegłosowano i powołano do istnienia usenetową grupę dyskusyjną pl.rec.fantastyka.starwars. Środowiska fanów korzystających z obu tych mediów dość mocno się przenikały, chociaż o ile SWPL przyjęła raczej formę kantyny, w której ludzie spotykają się i rozmawiają o rozmaitych rzeczach związanych dość zdecydowanie z tematyką GW, o tyle prfsw z samej swojej natury stała się raczej tablicą ogłoszeń czy agorą, na którą wchodzi się z ulicy bez potrzeby otwierania drzwi i wycierania nóg.
Z czasem Gwiezdne wojny zaczęły zdobywać coraz większą popularność, a równocześnie coraz więcej osób w Polsce uzyskiwało dostęp do internetu. Zaistniał zakon Force Crusaders. W 1999 roku światło dzienne ujrzała strona świeżo powstałego Bractwa Sith. W 2001 słynna Ord Mantell oraz Archiwum SW połączyły się tworząc Imperial City Online. We wrześniu tego samego roku powstało pierwsze (przynajmniej według relacji jego twórców) forum webowe dla fanów GW, w początkach 2003 roku zintegrowane z Bastionem. Powoli wszystko zaczęło przyjmować postać widoczną dzisiaj.
Jaka to jest postać? Jeżeli w 1997 roku lista dyskusyjna była jedynym saloonem w małym miasteczku na Dzikim Zachodzie, to dzisiaj polski fandom przypomina całkiem spore, ucywilizowane miasto z odpowiednią ilością barów i sklepów, mniejszych i większych. Miasto wydaje się być zbudowane wokół przecięcia dwóch głównych ulic: Ulicy Foralnej i Alej Dyskusyjnych. Dwa największe budynki przy pierwszej z nich to oczywiście Bastion oraz ICO, potężne strony-kombinaty z przyległymi forami. Przy drugiej mieści się kantyna SWPL oraz agora prfsw. W dzielnicach pomiędzy nimi mieszczą się fora i listy dyskusyjne rozmaitych organizacji fanowskich, czasem zorientowanych na gry (tych klanów jest dużo, ale często ich życie kończy się wraz ze spadkiem popularności danej gry), czasem bardziej ogólnie na cały świat GW. Jedne z nich są większe, inne mniejsze, jedne mają bogate tradycje, inne dopiero niedawno skończyły urządzanie swojej siedziby. W mieście jest też rynek-targowisko zwane #starwars-pl (ze względu na panujące warunki bojowe czasami zmieniające nieznacznie nazwę), a tu i ówdzie w mrocznych alejkach czają się jakieś podejrzane cienie, co do których nikt nie ma pewności, co to za jedni.
Skoro już jesteśmy przy warunkach bojowych i innych takich, to wypada wspomnieć o modnym ostatnimi czasie temacie... O konfliktach i konkurencji wśród fanów.
Podziały wśród fanów wydają się wynikać z dwóch rzeczy. Po pierwsze, tak jak każdemu, łatwo jest nam popadać w mentalność twierdzy. W chwili obecnej praktycznie nie ma szans, żeby jedna osoba mogła regularnie odwiedzać wszystkie strony, fora i listy dyskusyjne o GW i równocześnie zajmować się tak przyziemnymi sprawami jak praca, szkoła czy inne zbędne zajęcia. Stąd tworzą się podgrupy fanów. To jest naturalne. Nie wszyscy mają jednak tego świadomość, nie wszyscy rozumieją, że takie 'podgrupy' wcale nie muszą ze sobą walczyć, że 'inny' nie oznacza 'zły'. Łatwo jest popaść w plemienne podejście do sprawy - moja lista (forum, strona, grupa...) to moja twierdza, a co nie moje, to mój wróg. Wystarczy jedno źle zinterpretowane krzywe spojrzenie i zaczyna się kłótnia rodem z przedszkola. Mnożą się opowieści o 'starej gwardii' i młodocianych nabytkach, dyskusje nad tym, kto jest bardziej elitarny a kto ma bardziej śmierdzące stopy. Cała sprawa przenosi się oczywiście natychmiast na relacje międzyludzkie... A problem jest jeden - brakuje nam ekumenizmu.
Tej sytuacji wcale nie pomaga druga sprawa, czyli 'walka marketingowa'. Sojusz SW miał za zadanie integrować fandom. Dziś webringi, organizacje i inne kliki tworzy się przeważnie po to, żeby jak najlepiej wypromować własną stronę. Ostatnimi czasy autorzy stron bardziej niż o łączności między fanami i o wspólnej zabawie - a także o wspólnych działaniach dla dobra ogółu fanów - zdają się myśleć o nabijaniu jak największej ilości hitów na licznikach odwiedzin. Zupełnie nieświadomie staliśmy się zakładnikami wyścigu szczurów. Niewolnikami nie do końca świadomego przekonania, że ostatecznym celem robienia czegokolwiek jest osiągnięcie monopolu. Muszę osiągnąć sukces, mój licznik odwiedzin musi wirować i rozgrzewać się do czerwnoności, muszę mieć najwięcej postów na forum, muszę zgromadzić absolutnie każdego fana pod moim sztandarem. Odebrać zwolenników jakiejś wyimaginowanej stronie przeciwnej. Muszę mieć monopol godny Microsoftu, Czerki albo innego Santhe/Sienar.
Komercyjne strony, reklamy... Parę lat temu było to nie do pomyślenia. Dzisiaj jest jak najbardziej do pomyślenia. Cóż - wszystko drożeje, a żyć trzeba, jak mawiał mój znajomy Jedi, zanim rozpoczął karierę najemnika.
Tylko po co tworzyć na siłę konkurencję jeszcze i na obszarach naszego hobby? Nie dosyć mamy wyścigu szczurów (właśnie - szczurów, nawet nie wompratów) w naszym codziennym życiu? Ja odwiedzam świat GW po to, żeby znaleźć w nim wytchnienie od różnych codziennych świństewek, które pchają się uparcie drzwiami i oknami. Nie, nie napiszę za ciebie pracy dyplomowej. Nie, proszę pana, tego nie da się 'jakoś załatwić'. Tak, jestem tego pewien.
Wsiadam w mojego A-winga i lecę do gwiazd. Może się tam spotkamy?
Ku Gwiazdom 2: O forach i potworach, czyli nadużywanie przymiotników a niebezpieczeństwa autoerotyzmu.
W poprzednim odcinku:
Kapsuła kurierska przywozi do redakcji 'Z Gwiazd' tajemniczą przesyłkę zawierającą materiały z wykopalisk na planecie Terra. Archeologowie biją się o dostęp do nowych danych. Recenzenci recenzują. Komentatorzy komentują. Flota Imperialna na wszelki wypadek wysyła w pobliże jeden ze swoich Gwiezdnych Niszczycieli. Zaczyna się robić ciekawie... Tymczasem do redakcji dociera druga kapsuła.
Specjalnie dobrany zespół ekspertów otwiera pieczęcie, ich oczom ukazuje się zapisany w Aurebesh napis:
Opór jest daremny. Zostaniecie zasymilowani. I nawet nie zdacie sobie z tego sprawy.
Przeglądając ostatnio maile z SWPL sprzed kilku lat (tak, nie mam co robić z wolnym czasem, a wieczory zimowe są na Sluis wyjątkowo długie), trafiłem na wiadomości z okresu powstawania polskiej grupy newsowej o Gwiezdnych wojnach. Kto czytał poprzednie 'Z Gwiazd' ten wie, o co chodzi - kto nie czytał, zawsze ma szansę to nadrobić. Wśród tych maili kilka zwróciło moją uwagę swoistym zapaszkiem, które wydzielały. Wionęły agresją, gniewem, strachem, złością... Wionęły Ciemną Stroną Mocy.
Wiadomo, Ciemna Strona kusi. Więc zajrzałem. Wiedziałem, że na zawsze już zdominuje to moje przeznaczenie, ale mimo to zajrzałem. I przypomniałem sobie o tym, czym miało grozić powołanie 'drugiego forum dyskusyjnego' w sytuacji, gdy do tej pory istniało jedno.
Gradobicie i deszcz meteorytów to mało w porównaniu z tym, co miało się wydarzyć. Fani mieli się podzielić na stronnictwa. 'Stara gwardia' z SWPL miała zacząć patrzeć z góry na 'odszczepieńców' z prfsw. 'Ojcowie Założyciele' prfsw mieli zacząć pogardzać 'szarym ludem' z SWPL. Nerfy miały przestać dawać mleko. Ogólnie zgroza, schizma, podział i tragedia. Już nigdy ten, kto powiedział A, nie będzie mógł spokojnie spojrzeć w oczy temu, który wybrał B - ich spotkaniom zawsze towarzyszyć będzie wizja odpalanych mieczy świetlnych, odbezpieczanych blasterów i wiszących w powietrzu flame'ów.
A wyszło inaczej. Wszystko się szybko uklepało.
Jedni woleli formułę newsową, innym bardziej odpowiadała lista, większość osób nadal traktowała oba miejsca łącznie - jako miejsce spotkań tej samej grupy ludzi, tylko przy użyciu nieco odmiennych czytników. Kiedy coś ciekawego pojawiło się tu, zawsze zostało przez kogoś przekopiowane tam. Sławetna 'Nowa Niedziela' miała swoją premierę równolegle w obu tych miejscach. Newsy (w sensie wiadomości) rozchodziły się sprawnie, ludzie potrafili się wręcz czasem pomylić i odpowiedź na polemikę posłać nie tam, gdzie została ona wywołana. Było fajnie.
Potem, w miarę upływu czasu, drogi obu forów nieco się rozeszły. prfsw dorobiła się własnej 'Starej Gwardii', w chwilach nostalgii wspominającej, jak to w czasie zimy tysiąclecia w '37 odgarniali szuflą śnieżną podejścia do Coruscant. Nikt jakoś nie płakał wobec tych zmian, ani - w drugą stronę - nie organizował ustawek wyznawców jednego czy drugiego forum uzbrojonych w sztachety świetlne i gotowych za pomocą tego ważkiego argumentu przekonywać oponentów o jedynej słuszności swojej własnej drogi. Większość ponurych ostrzeżeń okazała się czarnowidztwem, wielki konflikt, który miał wybuchnąć, okazał się burzą w szklance wody.
I te wszystkie wydarzenia, te wspomnienia tak mnie zastanowiły. Jak to jest dzisiaj.
Po opublikowaniu poprzedniego numeru 'Z Gwiazd' otrzymałem w mojej spokojnej siedzibie na Sluis kilka bardzo ciekawych transmisji bezpośrednio odnoszących się do mojego felietoniku historyczno-politycznego. Między innymi pojawiło się wśród nich pytanie, czy wobec tych wszystkich wydarzeń i układów, moim postulatem byłoby stworzenie jednego, uniwersalnego centrum mającego 'łączyć fandom'. I od razu odpowiem - nie. Z kilku przyczyn.
Po pierwsze, w różnorodności siła. Co było dobre, gdy fanów w polskiej sieci było 20 czy 150, teraz już się nie sprawdzi. Ludzi jest więcej, a co za tym idzie, wyrosły różne kluby, kręgi, stowarzyszenia, organizacje... I chyba jest nam z tym bardzo dobrze, przynajmniej dopóki poszczególne kręgi nie zaczynają się wzajemnie wyzywać od śmierdzących mokasynów i starać się dowalić jedni drugim - za niewinność, za inny kolor dresu, za to, że jeden jest 'narodowy', a drugi 'dla ludzi wyjątkowych' (aluzje celowe).
Podobnie jak przeraża mnie czyjeś kreowanie się na 'jedyną siłę' w fandomie, niepokoją mnie pomysły w rodzaju stworzenia jedynego politycznie poprawnego forum/organizacji dla wszystkich fanów. Mocy broń nas w tej chwili przed Oficjalnym Polskim Fanklubem SW. Abstrahując już od tego, że stałby się on przede wszystkim maszynką do robienia kasy dla wiadomo-kogo, natychmiast pojawiłyby się w nim i wokół niego spory o władzę, znaczenie, zasługi itp. Znam przynajmniej kilka osób, które - w normalnych warunkach spokojne i ułożone - w podobnej sytuacji przeobraziłyby się we wściekłe banthy i rozpoczęłyby walkę o odpowiednie pozycje w hipotetycznym fanklubie.
I teraz uważny i myślący czytelnik powie mi oczywiście: 'Jasne, masz czarne myśli. A przyjrzyj się swojemu cytatowi sprzed paru akapitów. Przypomnij sobie, jak to ludzie bali się o konflikty SWPL/prfsw, o walki, które nigdy nie nastąpiły.' I będzie miał rację, a równocześnie nie będzie jej miał.
Bo teraz jest inaczej.
Bo teraz jesteśmy osobistościami. Bo teraz ponoć mamy Fandom. I mamy Bogów Fandomu. Gorzej - teraz niektórzy z nas są Bogami Fandomu.
Kto to taki, ów Bóg Fandomu? To idol. Bohater, kombatant, weteran. Często członek 'Starej Gwardii', który szuflował wtedy, w '37, i w związku z tym uważa, że należy bić mu pokłony. Często jest to ktoś, kto zrobił/prowadzi stronę internetową odwiedzaną przez parę setek osób dziennie i w związku z tym uważa, że należy mu bić pokłony. Ktoś, kto organizuje konwenty i w związku z tym uważa, że należy mu bić pokłony. Ktoś, kto 'czyni wielkie rzeczy dla dobra wszystkich fanów w Polsce' i w związku z tym uważa, że... Ktoś, kto ma kontakty tu i ówdzie i w związku z tym uważa, że... Ktoś, kto...
Blah.
HK-47 mówi: 'Clarification:'
Zanim zaczniecie oskarżać mnie o to, że naskakuję na tych niewielu ludzi, którym 'się chce', którzy rozmawiają z wydawcami, zbierają newsy, piszą fanfiki (tak przy okazji - na Boga, ludzie! pisze się 'fanfiki' albo 'fanfice', nie jakieś 'fanfici' ze zmiękczoną końcówką) i tak dalej, i tak dalej... zwróćcie uwagę na jedną rzecz. Ważna jest druga część zdania. 'I w związku z tym uważa, że należy bić mu pokłony'.
Bo tu jest cały szkopuł. W tym, że ludzka istota tak już ma, że lubi być chwalona i podziwiana. Nie będę się tu specjalnie rozwodził na temat poczucia własnej wartości oraz wyboru tych miejsc w życiu, w których szukamy jej potwierdzenia... Ale jeżeli ktokolwiek będzie jej szukał w poklasku innych i we własnym 'kombatanctwie', to... Nie tędy droga. Oczywiście, godzien jest robotnik swojej zapłaty. Ale nie świadczy o mojej wartości jako człowieka to, że coś tam założyłem - czy będzie to wielka organizacja, czy zbroja Lorda Vadera. Nie świadczy o mojej wartości to, że dostaję listy z podziękowaniami od Znanych Wydawców. Nie świadczy to, że będę wygrywał wszelakie konkursy wiedzy, że trzysta osób będzie mnie uważało za idola, za boga.
'Małego Księcia' pamiętacie? Wszyscy pamiętają. A jednak - ciągle zapominamy. I tak naprawdę każdy z nas, przez cały czas, ma w sobie mniejsze lub większe tendencje do dążenia w kierunku bycia Bogiem Fandomu.
Jak zaobserwowali naukowcy, dążenia takie bywają indywidualne lub grupowe. O indywidualnych już wiemy. Na czym polegają grupowe? Pojawiają się wtedy, kiedy ja sam czuję się na tyle malutki, że nawet nie myślę o byciu pojedynczym BF. Ale za to... Za to mogę podpiąć się pod jakiegoś Boga, żeby poczuć się jego częścią - żeby i na mnie spłynęła część jego splendoru.
Bóg, do którego się przysysam, może być jednoosobowy - i wtedy znajduje we mnie swojego gorliwego wyznawcę. Podziwiam jego samego i jego dokonania. Stopniowo zaczynam być wobec niego coraz bardziej bezkrytyczny, zaczynam atakować wszystkich, którzy mają o nim inne zdanie, którzy ośmielą się skrytykować cokolwiek w jego postępowaniu. Nieważne są powody, ważne jest to, że ktoś atakuje - albo że wydaje mi się, że atakuje - obiekt, z którym związałem poczucie własnej wartości. Osobę, z którą zacząłem się identyfikować. 'Atak' na nią postrzegam podświadomie jako atak na mnie. I coraz bardziej zapadam się w podziw dla mojego idola i - dzięki niemu - dla samego siebie.
Grupowo wygląda to tak samo, z tym, że rolę jednego idola zaczyna pełnić określona grupa. Może to być formalna organizacja, może to być jakaś grupka znajomych zebranych wokół konkretnego forum, knajpy czy czegokolwiek innego. Ja mogę stać się częścią takiej organizacji, takiej grupy, i dzięki temu dzielić splendor, który na nią przypada - nawet jeśli ten splendor jest widoczny raczej w moich wyobrażeniach, niż gdziekolwiek na zewnątrz.
Równocześnie i ja sam staram się aktywnie angażować w budowanie tego splendoru - w końcu im więcej go dla 'firmy', tym więcej dla mnie. I tutaj idealnym przykładem jest coś, co jeden mój znajomy Sith nazwał - dość chyba trafnie - autoerotyzmem. Mam na myśli postawę przejawiającą się między innymi w pisaniu wielką literą pewnych określonych zaimków: 'Nas' 'Nasza', 'Swoje' i tak dalej... Zastanówmy się - jak często pisujemy w listach 'ja', 'moje' z wielkiej litery? Hmm... w zasadzie nigdy? Jest to raczej zarezerwowane dla zwrotów grzecznościowych skierowanych do kogoś - i to zazwyczaj tylko w drugiej osobie, chyba, że chodzi o Boga, rodzinę czy wyjątkowego bohatera. Gdyby ktoś pisał tak w odniesieniu do siebie, szybko zostałby uznany za bufona. Jeżeli pisze o swoim Bogu Fandomu... cóż, tak właśnie rodzi się sekciarstwo.
Ale sekty na bok. Pisząc o własnej organizacji, pisze się o sobie, niezależnie od tego, jakie ideolo będzie się temu nadawało. Może sie komuś wydawać, że stosując 'autoerotyczne' zaimki wyraża szacunek do swojej ('Swojej') organizacji, do osób do niej należących. A to nieprawda. W ten sposób taki ktoś po pierwsze gwałci zasady języka polskiego ('polski' też zresztą małą literą, bo to przymiotnik), po drugie wykazuje niesamowity wręcz 'autoszacunek' (żeby tego brzydziej nie nazwać), a po trzecie - prezentuje pogardę (zapewne nieświadomą) dla innych ludzi, tych spoza 'kręgu'. Nie mówiąc już o tym, że maniera taka staje się dość zabawna i prowadzi do wszystkiego, tylko nie do większego szacunku 'społeczeństwa' dla rzeczonej osoby/grupy/organizacji.
Na zakończenie powiem więc tylko tyle: Kell Dragona strzeż się, strzeż. Strzeż się, żebyś nie stał się self-proclaimed Bogiem. Strzeż się, jeżeli ludzie zaczynają postrzegać cię jako idola, instytucję - grupowo czy pojedynczo, to nieważne. Strzeż się, jeśli ty zaczynasz tak postrzegać kogoś lub coś. Uciekaj, zanim dasz się skusić Ciemnej Stronie.
Bo jak się zapędzisz, to zaczniesz być miłośnikiem samego siebie. Pławic się we własnym sosie jak nie przymierzając jakiś Hutt. A wiadomo, komandorze Tarkin, jak kończą 'ci Jabbowie, ci bandyci'. Się zadławiają. I nikt po nich nie płacze, chociaż za życia ich wychwalano.[1]
Póki co, chciałbym znowu zaprosić Was na wycieczkę 'ku gwiazdom'. Mój wysłużony A-wing już czeka. Jaki pojazd wybierzecie Wy, to już Wasza sprawa. Ja już wybrałem, i nie jest to ani proszek Biała Wampa (pierze skutecznie), ani pozycja trybuna ludowego czy mesjasza. Chcę robić dobrą robotę. Wiem, że inni też chcą. Respekt wszystkim, którzy robią dobrą robotę, bez wygłupiania się i bawienia w idoli.
Hej, do zobaczenia tam, w górze.
[1] Tu przy okazji nasuwa się temat na kolejne pytanie: o to, co można ze sobą wziąć na Tamtą Stronę Mocy... All that you can't leave behind, jak śpiewała jedna z porządniejszych kapel popowych tej Galaktyki. Ale to może innym razem... kiedyś.
Ku Gwiazdom 3: Mean Business
Odczułem wielkie zakłócenie Mocy.
O Alderaanie 2k4 przelano już wiele bitów i bajtów. Taka kraksa w Galaktyce nie przechodzi niezauważona i zawsze znajdzie się jakaś Alderaanian Expatriate Network, która rozpowszechni w Holonecie informacje o prawdziwym obliczu zagłady. Przyszedł wstrząs, poleciało trochę wyzwisk, ten i ów miał przy tej okazji świetną zabawę (można było się spodziewać, że to pana, komandorze Tarkin, to dzieło?), i... nic? Z paru miejsc zniknęły jakieś wątki i topiki, a nazwa PAJ zaczęła się kojarzyć.
Tymczasem, jak donoszą agencje holonewsowe, w kraju Vlada Palownika wszyscy fani SW będą mogli wkrótce poczuć się jak w RAJ-u, a to dzięki lokalnemu klubowi starwarsowemu, który zamierza prowadzić i koordynować zajęcia z różnych sfer życia smo... fanów Gwiezdnych wojen. Między innymi pragną nauczać 'filozofii i religii Jedi'.
Miejmy nadzieję, że ten akurat bezsens został wymyślony przez pismaków szukających taniej sensacji, bo jeżeli nie, to fakt wprowadzenia takich zajęć świadczy albo o głupocie założycieli RAJskiego klubu, albo o ich skrajnej nieodpowiedzialności. Abstrahując już od samego faktu, że Jedi nie mieli religii, a ich 'filozofia' to zbiorek hollywoodzkich pomysłów Lucasa nie posiadających żadnej myśli przewodniej, niespójnych, a na dokładkę obrastających w ciągłe re-interpretacje zarówno 'licencjonowanych' autorów i autorzyn, jak i licznych fanów Sagi, usiłujących dostosować starwarsy do własnych przekonań życiowych i poglądów na dobro, zło i inne takie... To jeszcze zaraz okaże się, że staliśmy się świadkami powstania kolejnej sekty, a wszyscy fani SW to niebezpieczni fanatycy nie odróżniający fikcji od rzeczywistości. Nasz dobry przyjaciel, pan S. Krajski, już parę lat temu pisał o tym, jak to 'Mistrz Yoda obdarzył Lucasa Mocą', potem goście na antypodach zaczęli deklarować się jako 'wyznawcy religii Jedi' (zawsze twierdziłem, że nie można sobie chodzić do góry nogami ot tak, bez żadnych konsekwencji dla zdrowia psychicznego), kolejna sekta New Age-owa wzięła sobie z Gwiezdnych ładnie brzmiącą nazwę, żeby przyciągać naiwnych idealistów... Cholernie ciężka sprawa. Jeśli tak dalej pójdzie, to faktycznie na osoby związane z Gwiezdnymi wojnami trzeba będzie spoglądać podejrzliwie, bo kto wie, czy taki gość nie wyciągnie zza pazuchy sztachety świetlnej żeby przekonać cię o wyższości jego strony Mocy nad wszystkimi innymi.
Dzień z życia fana SW. Wstaje rano, odprawia mszę, potem idzie do pracy - uczyć w szkole religii. Wraca na plebanię, obiad, robota papierkowa w kancelarii, spowiedź, druga msza, kolacja, spotkanie z grupą parafialną. Jeśli ma czas, to późnym wieczorem siada za kompem, sprawdza pocztę, wchodzi na jedno czy dwa starwarsowe fora i udziela się w dyskusji, albo dla odmiany czyta sobie parę rozdziałów 'Isard's Revenge' czy innej książki sprzed paru lat, która do tej pory czekała w kolejce. Potem brewiarz i dobranoc. Raczej nie spotkasz go na zlocie czy imprezie, może na premierę któregoś z filmów uda mu się wyrwać.
Spotkaliście takiego fana? Nie? To poszukajcie. Bo on może mieć do powiedzenia więcej ciekawych rzeczy niż taki, który ma w domu plazmowy wyświetlacz na który - pardon my french - spuszczają się Lucasy. Więcej niż 'filozofowie', którzy pewne sprawy znają z ósmej ręki, ale dzięki tytułowi naukowemu uważają się za autorytety w każdej dziedzinie - od cyklistów i masonów, przez science fiction, aż do tropienia satanistycznych rytuałów odprawianych na sesjach RPG.
Pana Krajskiego znów parę miesięcy temu ktoś odgrzał na forach i listach dyskusyjnych... Po co? Po to, żeby zachęcać do czytania jego książek? Chyba nie. A może żeby ponabijać się z niego, jaki to maluczki, głupi i nie znający prawdy (oby nie 'Prawdy'!)? To nie wiecie, że dzięki temu głupoty o Gwiezdnych wojnach będą się rozchodzić dalej i dalej, docierać do kolejnych zapalonych dziennikarzy i publicystów, których akurat opuściła wena, a musza jakoś wyrobić wierszówkę? Kupić sensację tanio - sprzedać drogo. Na czyj młyn jest ta woda, ja się was pytam, towarzysze?!? COMPNOR czuwa! Chcemy się poczuć - jako fani SW - oblegani i niesłusznie prześladowani?
Jeśli tak, to ja mam lepszy pomysł. Idź na dwór i wyczyść jakąś klatkę schodową z graffiti. Albo zrób coś przeciwko narkotykom. Powiedz, że nie dasz w łapę za załatwienie czegoś tam. Nie szukaj sobie tanich chłopców do bicia - czy to wśród fandomu, czy poza nim. Zrób po prostu coś, co będzie pożyteczne. Z pewnością znajdą się ludzie, którzy będą ci chcieli za to nakopać, bo jakoś tam ugodzisz tym w ich zwyczaje czy interesy. Ale będą też ludzie, którzy będą ci za to wdzięczni. Ludzie, którym coś to pomoże. Panu K. z pewnością też można jakoś pomóc, chociaż na Sluis Van nie wymyśliliśmy jeszcze, jak się do tego zabrać. Planujemy zacząć od wysłania SSD z pełnym skrzydłem TIE Defenderów.
Zwycięzców się u nas nie sądzi, przegranych się linczuje. Czy nauczyliśmy się czegoś na przykładzie Alderaanu, czy następne imprezy też będą organizowane przez Ludzi, Którzy Wiedzą Lepiej? Czy po Alderaanie została chociaż 'Another Chance'? Osobiście mam nadzieję, że tak. Najlepsze życzenia dla PAJ-u - i to jak najbardziej szczere. Oby to, co robicie dobrze, trwało. Inne rzeczy sa nieważne. A na zakończenie dzisiejszego tekstu chciałbym wszystkim Czytelnikom zadedykować taką oto pieśń. Hymn Legionu Alderaan. Znacie? To posłuchajcie.
In the grave of Alderaan, In the night of Charenthoth, In the sands of Tatooine, And the bloody hell of Hoth. We will meet the enemy; We will sound the battle-cry. With our comrades at our sides, We will fight and we will die. Though they hunt us across space, Though they kill us by the scores. Though they crushed our blessed home Though the mighty Death Star roars. We will meet the enemy; We will sound the battle cry. With our comrades at our sides, We will fight and they will die. |
Pośród grobów Alderaan Pośród nocy Charenthoth Pośród piasków Tatooine W krwawym piekle śniegów Hoth Wrogom śmiało spojrzym w twarz Zabrzmi nasz bojowy zew Ramię w ramię z braćmi stojąc Przelejemy swoją krew Chociaż pragną nas tu zgnieść I mordują nasze dzieci Choć zmienili w gruzy dom Choć czyha Gwiazda Śmierci Wrogom śmiało spojrzym w twarz Zabrzmi nasz bojowy zew Ramię w ramię z braćmi stojąc Przelejemy wroga krew |
Cieniasy. Zero zabezpieczeń, porwałem im te patrolowce Sienara, a oni nawet... Co? Krążownik? Jaki krąż...